Wisła z czasów mojego dzieciństwa była oazą szczęśliwości. Mama nie mogła zapisać nas na żadną kolonię, bo byłaby to dla nas kara. Przynosiłam do domu świadectwo i przyjeżdżałam do Wisły. Mieliśmy tutaj „bandę dzieci” i gdy wszyscy wczasowicze zjeżdżali się to zaczynaliśmy zabawę w Indian a krowy sąsiadów stawały się bizonami. Po naszych zabawach dwa dni ich czasem szukali. Dlatego najważniejsze było, żeby dzieciak potrafił szybko uciekać przed gospodarzami szukającymi swoich krów. Powolny nie miał szans i nie werbowało się go do „bandy”.
Jedna z kuzynek miała namiot, bo była nadwornym kucharzem w obozie indiańskim. Ona gotowała a myśmy zbierali jagody. Zebrane owoce wrzucaliśmy do dużego garnka. O sepsie wtedy jeszcze nikt nie słyszał. Był jeden patyczek i miarka. Moczyło się ją do ustalonego poziomu, oblizywało po kolei a potem brało się wielką łyżkę i wszyscy jedli razem.
Gdy wybuchł bunt wśród załogi Indian nasza kuzynka musiała przynieść pierzynę z domu. Niestety jak ją mama zobaczyła biegnącą z pierzyną to sprawiła jej takie lanie dostała, że do tej dzisiaj to wspomina.
Każdego wieczora robiliśmy ogniska. Zrzucaliśmy się na prowiant i ktoś biegł do sklepu. Dostawało się po pęcie kiełbasy i bułce. Szliśmy parę kilometrów w las a jedno z nas musiało nieść wodę w wiadrze, żeby zalać ognisko.
Ze znajomymi tworzącymi bandę Indian do tej pory utrzymujemy bliskie kontakt. Niektórzy mają już prawie pięćdziesiąt lat.